Kiedy w połowie 2018 roku Hans-Joachim Watzke, po wielu perypetiach związanych z obsadą funkcją trenera doprowadził do zatrudnienia w Dortmundzie szwajcarskiego szkoleniowca, Luciena Favre'a, wśród kibiców czarno-żółtych zapanowały mieszane uczucia. Jedni do tej nominacji podchodzili z nadzieją na uspokojenie sytuacji w klubie po przedwczesnych rozstaniach z Tuchelem i Boszem i po ratunkowej misji Stögera, inni zaś spoglądali z niepokojem na profil nowego trenera BVB dostrzegając dziwne jak na panujące standardy zachowania Favre'a podczas jego pracy w Herthcie Berlin i Borussii M'gladbach. Generalnie jednak przeważał optymizm połączony ze wzrostem oczekiwań na nawiązanie walki o tytuł mistrza Niemiec.
O ile jeszcze na początku kampanii 18/19 jakiejś wielkiej euforii nie było, to mniej więcej po pięciu kolejkach zapanowała ekstaza. Borussia Dortmund zmiatała z boiska kolejnych rywali, prezentując fantastyczną dyspozycję, widowiskową, pełną polotu grę, a przy okazji fundując kibicom niezapomniane przeżycia. Favre przekonał do siebie wszystkich, dał nadzieję na zdystansowanie Bayernu, na powrót do czasów świetności drużyny Kloppa.
Nieliczni dostrzegali delikatne rysy na wspaniałym portrecie Szwajcara takie jak odsunięcie na boczny tor Paco Alcacera, którego trener nie chciał w kadrze, brak koncentracji w niektórych fragmentach meczów czy tracenie zbyt dużej liczby bramek. Jednak była to zdecydowana mniejszość fanów Borussii, zresztą oni sami nie podnosili zbyt dużego alarmu, być może kładąc te problemy na karb bardzo ofensywnego i intensywnego stylu gry, który zaproponował Favre. Jesień Dortmund zakończył na szczycie tabeli z zaledwie jedną porażką na koncie.
Runda rewanżowa okazała się katastrofą. Co prawda sam początek nie zwiastował problemów (w pewnym momencie zespół miał aż 9 punktów przewagi nad Bayernem + bramki), ale od meczu 21. kolejki na własnym boisku przeciwko TSG Hoffenheim, w którym w ostatnim kwadransie Borussia Dortmund roztrwoniła trzybramkowe prowadzenie zaczął się koszmar. Przewaga w lidze topniała w oczach, trener nie potrafił zapanować nad coraz większym chaosem. Posypała się gra, posypali się piłkarze oraz ich morale i pewność siebie. Favre nie miał pomysłu jak temu zaradzić. Okazało się, że kadra nie jest jednak dobrze zbalansowana – przy kontuzjach podstawowych graczy zmiennicy nie byli w stanie w pełni ich zastąpić, a nieliczne próby modyfikacji stylu gry takie jak np. gra fałszywą dziewiątką przynosiły więcej szkody niż pożytku. Na finiszu BVB zajęło drugie miejsce w tabeli, tracąc 2 punkty do Bayernu zaprzepaszczając tym samym w niewytłumaczalny sposób ogromną szansę na mistrzowski tytuł.
Podobnie jak w lidze, Borussia Dortmund wypadła w Europie. Fantastyczny mecz przeciwko Atletico Madryt u siebie i żenująco słaby rewanż czy oba starcia z Bruggią to wizytówka fazy grupowej. Z kolei w 1/8 finału Tottenham Hotspur po raz kolejny obnażył braki Borussii Dortmund jako zespołu i Favre'a jako trenera zmiatając ją w dwumeczu z boiska. Czary goryczy w tym sezonie dopełniła natomiast pucharowa porażka z Werderem.
Przed kolejnym sezonem w Dortmundzie padły oficjalne deklaracje walki o mistrzowski tytuł. O zgrozo, najbardziej przed takimi planami zaczął bronić się sam trener. Taka reakcja na stanowisko działaczy w połączeniu z przebiegiem rundy wiosennej poprzedniego sezonu powinna zapalić w głowach zarządu już nie tyle pomarańczowe, co czerwone światło. Nie zapaliło żadnego. Sprawę delikatnie wyciszono i można było zaczynać atak na pozycję Bayernu.
Niestety od samego początku sezonu, rozgrywki były przewidywalne. Borussia Dortmund nie czarowała już tak, jak w pierwszym sezonie Favre'a. Co prawda drużyna od czasu do czasu rozgrywała bardzo dobre spotkania, kosmiczne liczby w statystykach wykręcał Jadon Sancho, ale summa summarum losy mistrzowskiej patery rozstrzygnęły się bardzo wcześnie. Powtórzyły, a właściwie jeszcze bardziej uwidoczniły się problemy trenera z reakcją na niekorzystny obrót wydarzeń na boisku w trakcie nieukładających się meczów, których było coraz więcej. Zdjęcia z bezradnie patrzącym zza linii bocznej Szwajcarem praktycznie co kolejka obiegały media, a przepaść pomiędzy Borussią, a Bayernem, pogłębiała się w zastraszający sposób. Efekt? 13 punktów straty do rywala z Monachium na finiszu sezonu.
Sezon 2019/20 to nie tylko ogromna strata punktowa do Bayernu, ale również kompletnie niezrozumiałe pomysły Favre'a z Schulzem na skrzydle, brak pomysłu na zagospodarowanie rewelacyjnego w Leverkusen Brandta, brak sensownej reakcji na fatalne występy przeciwko takim zespołom jak Werder, Paderborn, Schalke czy Mainz oraz kolejny blamaż na Alianz Arena. Wszystko to dopełniło obrazu szkoleniowca, który przestał panować nad sytuacją, którego po prostu przerosło prowadzenie takiego klubu jak Borussia Dortmund.
Gdyby choć Liga Mistrzów lub Puchar Niemiec w jakiś sposób powetował słabszy sezon w Bundeslidze, istniałoby jakiekolwiek alibi dla Szwajcara. Niestety ponownie progiem nie do przekroczenia w Lidze Mistrzów okazała się faza 1/8 finału i Paris Saint-German na drodze Dortmundczyków. W Pucharze Niemiec lepszy znów był Werder Brema.
Jakimś usprawiedliwieniem takiego stanu rzeczy z pewnością była i właściwie ciągle jest pandemia koronawirusa, która całkowicie na dłuższy czas sparaliżowała rozgrywki. Brak meczów, a później gra przy pustych trybunach z pewnością wywarły duży wpływ na postawę nie tylko BVB, ale takiej skali problemów nie sposób tłumaczyć tylko tym faktem.
Nie brakowało głosów, że koniec sezonu 19/20 był odpowiednim momentem na zakończenie współpracy między Borussią Dortmund, a Lucienem Favre'm. Watzke i spółka nie zdecydowali się jednak na taki krok (doszło nawet do przedłużenia umowy z trenerem pod koniec pierwszego sezonu jego pracy), co dla wielu obserwatorów było nie do końca broniącą się, a nawet wręcz niezrozumiałą decyzją. Przejdźmy jednak do końcowej fazy przygody Szwajcara w Dortmundzie. Pięć zwycięstw w pierwszych sześciu meczach sugerowało, że zarząd podjął słuszną decyzję zostawiając trenera na stanowisku. Nawet porażka na własnym boisku z Bayernem nie zachwiała zbytnio tym wnioskiem, Borussia poległa po bardzo dobrym pojedynku wobec czego taki rezultat był do zaakceptowania tym bardziej, że największy rywal też tracił punkty w lidze. Dopiero porażka z beznadziejną Kolonią uruchomiła proces pożegnania, a klęska ze Stuttgartem wydała wyrok. Czas Luciena Favre'a w Dortmundzie dobiegł końca.
Nie zamierzam analizować pracy trenera pod kątem statystyk, z pewnością już takie opracowania już istnieją i zainteresowani mogą je znaleźć w sieci – zresztą osobiście nie jestem fanem tego typu zestawień. Mnie bardziej interesuje spojrzenie na tę kwestię od strony zwykłego kibica i próba odpowiedzi poprzez ten tekst na postawione w tytule pytanie. Wiem też, że moja ocena jest w pełni subiektywna i biorę za nią całkowitą odpowiedzialność. I ta ocena jest negatywna z tym, że nie określiłbym pracy jaką wykonał w Dortmundzie Favre mianem kompletnej klapy lub sromotnej klęski. Nazwałbym to raczej zaprzepaszczeniem ogromnej szansy i niewykorzystaniem wielkiego potencjału jaki oferowali piłkarze i stabilny, poukładany klub oraz cierpliwi działacze.
Nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że w kluczowych momentach trener po prostu się wystraszył ryzyka, które trzeba było podjąć aby wygrać tytuł, odwrócić losy meczu czy zażegnać mocniejszym słowem albo zdecydowaną reakcją nadchodzący kryzys. Z pewnością znane są opinie, że Favre to doskonały nauczyciel futbolu, zwracający uwagę na masę detali, które mają sprawić aby piłkarze stawali się coraz lepsi. Dla mnie jednak jest to jedna z głównych przyczyn porażki. Tego typu szkoleniowcy mają pole do popisu albo w akademiach albo w klubach, które dopiero aspirują do czołówki w danej lidze.
W takim zespole jak BVB, gdzie aspiracje sięgają tytułu czy przygotowania zawodnika do transferu za wielkie pieniądze potrzebny jest ktoś kto potrafi wpoić piłkarzom schematy odpowiednie dla konkretnych wydarzeń na boisku, kto do minimum ograniczy liczbę i rodzaje indywidualnych błędów kosztujących utratę goli i kto potrafi uderzyć pięścią w stół wtedy gdy mimo deklaracji po przegranym meczu, w kolejnym zawodnicy znów przechodzą obok gry. Poprawą ustawienia stóp na murawie czy rodzajem skarpet zakładanych na stopy nie można wygrać rywalizacji tak z Bayernem Monachium jak i z FC Köln.
Favre nie zostawił po sobie spalonej ziemi – na pewno nie w sferze stricte sportowej. Nie będę poruszał problemów mentalnych, ponieważ w tej kwestii na równi z Favrem winę ponosi też kilka innych osób, ale to temat na inną okazję. Podwaliny pod grę trójką środkowych obrońców, przesunięty na wahadło Hakimi, stworzenie Sancho, szansa dla Reyny, wielorakość rozwiązań i kładzenie nacisku na szybkość gry w ataku to niepodważalne plusy pracy Szwajcara. Wspomniana wcześniej fałszywa dziewiątka, Brandt, Schulz, częste stawianie na będących pod formą piłkarzy, czy koszmarna ilość fatalnych błędów indywidualnych, które bezpośrednio skutkowały stratą bramek i w konsekwencji punktów nie działają jednak na korzyść Favre'a. Do tego dochodzi roztrwonienie kosmicznej przewagi na półmetku sezonu 18/19, co po prostu nie miało prawa się wydarzyć. Jest to jednocześnie największy zarzut w stosunku do byłego już trenera Borussii z mojej strony. Favre przegrał wojnę, w której wróg nie miał już kim walczyć. Przegrał sam ze sobą, a przez to klub przegrał szansę na tytuł, która już się w takiej formie nie powtórzy.
W najlepszym wypadku jak poprawią grę mogą dostać się do LE, ale jak to będzie dalej wyglądać w ten sposób, to równie dobrze mogą nawet w Conference League nie zagrać. No chyba że przez puchar.