Aspiracje kibiców klubu są jasne. Borussia Dortmund w każdym sezonie powinna starać się wyprzedzić wszystkich w walce o tytuł mistrzowski, a jej marka oddziaływać na wyobraźnię piłkarzy. Racjonalne spojrzenie studzi jednak ten zapał. BVB od jakiegoś czasu nie daje bowiem podstaw, by być traktowana poważnie.
Prezes klubu otwarcie informujący media o konflikcie z trenerem w kluczowym momencie sezonu? Anonimowe wypowiedzi piłkarzy pod adresem szkoleniowca? Obraz, który nawet w realiach najniższych klas rozgrywkowych wskazywałby na nadmierne spożycie napojów wyskokowych, mógł tylko doprowadzić do śmiechu. Jak się miało okazać ? śmiechu przez łzy. Konflikt z Thomasem Tuchelem oraz wszystkie legendy, w które te wydarzenia obrosły był tylko wierzchołkiem góry lodowej.
Przy tak napiętych relacjach i wiszącym w powietrzu rozstaniem, sytuacją nie do wyobrażenia wydawał się brak porozumienia z ewentualnym następcą Tuchela. Po decyzji o zakończeniu współpracy z Niemcem spodziewano się, że nazwisko nowego trenera przestanie być zagadką w przeciągu kilku godzin, ewentualnie dni. Kibice mogli jednak tylko przecierać oczy ze zdumienia. Lista potencjalnych kandydatów gwałtownie się kurczyła. Nicea postanowiła nie rozstawać się z Lucienem Favrem, Peter Stöger pozostał w Kolonii, Julian Nagelsmann nie opuścił Hoffenheim. Czas uciekał, a Borussia wciąż pozostawała bez trenera.
Ostatecznie zdecydowano się na nieco szalony, ale nie pozbawiony podstaw ruch. Osiągnięcie pułapu finału Ligi Europy z Ajaxem Amsterdam dawało wiarę, że w tym szaleństwie jest metoda, a zarząd BVB wybrał optymalnie. Weryfikacja nadeszła prędzej niż można się było spodziewać. Zatrudnienie Petera Bosza było błędem. I trudno z tym polemizować. Praca Holendra, a zwłaszcza jej początek, przypominały światełko na końcu długiego tunelu. Koniec końców okazało się jednak, że światełko, zupełnie jak w kreskówkach, okazało się być tylko obrazem na ścianie. A zderzenie z nią zaćmiło Borussię na ponad dwa miesiące.