Wróciliśmy dzisiaj po południu do Polski. Miniu pewnie jeszcze jest w drodze do Wrocka, T-Mac musi ochłonąć, więc ja zacznę opowieść:
Godzina 2.45. I znów nadszedł ten czas, czas powrotu do Dortmundu. Na lotnisko w Gdańsku zawiózł mnie wujek. Tam poczekałem jeszcze na T-Maca i Minia, którzy przybyli kilka chwil później. Przystąpiliśmy do odprawy i od razu zaczęło się robić śmiesznie, gdyż Miniu został cofnięty chyba kilka razy i musiał pozbyć się połowy plecaka. Tej ważniejszej połowy z…kosmetykami. Ja z T-Mackiem, jako że doświadczeni i zaprawieni w wysokich lotach oraz równie wysokich i trudnych przeprawach przez znużonych nocą celników, nie mieliśmy problemów. Samolot lekko spóźniony zabrał nas na swój pokład. Szybki start T-Mac podsumował komentarzem: -
Jesteśmy jak Borussia. Odbijamy się od dna. Gdy osiągnęliśmy już właściwy pułap Arek tym razem stwierdził: -
A teraz jesteśmy jak Doll. Bujamy w obłokach. Ogólnie podróż w tamtą stronę minęła spokojnie, nawet Miniu nie wykazywał oznak paniki. Ja co prawda byłem lekko zawiedziony, gdyż myślałem, że tym razem pilot w drodze „wykręci” swą maszyną kilka beczek lub korkociągów. Niestety musiałem się zadowolić przeciążeniami podczas startu i lądowania. Z lotniska odebrała nas nasza bardzo dobra znajoma-Magda(pozdrowienia!), po czym przewiozła autem pod hotel. Zakwaterowanie nowych gości odbywało się co prawda od 11., ale dla nas zrobili wyjątek i już przed 9. rano mogliśmy rozpakowywać nasze manatki. Przypominam, że Miniu miał ich o połowę mniej niż pierwotnie

. Po zapoznaniu się z nowym miejscem Magda odwiozła nas do centrum, kręcąc przy tym wielkie kółka wokół miasta tak, że po kilku minutach zupełnie nie wiedzieliśmy, gdzie się znajdujemy. Pożegnaliśmy się w centrum miasta. Ja z Arkiem szybko poznaliśmy stare tereny, które zapamiętaliśmy z sierpniowego pobytu i ruszyliśmy na podbój miasta. Po długim chodzeniu postanowiliśmy coś zjeść. O tym jak kupowałem
eine Brauen Vanilien opowie już Miniu, bo tylko on i Arek wiedzą, co w tym było śmiesznego. Po skonsumowaniu bardzo smacznego
Brauen Vanilien – czy jak tam to się zwało – odwiedziliśmy fan shop, oczywiście ten w centrum. Michał i Arek zachowywali się jak kobiety, bo gdy weszli w regały, to nie można ich było stamtąd wyciągnąć. Ja z nudów obserwowałem ludków. Jednym z nich był taki jeden rzucający się w oczy skinhead. Po długich negocjacjach opuściliśmy wreszcie fan shop, a umierający z głodu Miniu poszedł kupić sobie kebaba, którego skonsumował przy jednym z zabytkowych kościołów. W międzyczasie zauważyłem, że ktoś kiwa ręką w naszym kierunku. Machającym okazał się ów skinheadzik z fan shopu, którego chyba wielce rozradował nasz ponowny widok. Ruszyliśmy dalej, tym razem bocznymi alejkami, coraz bardziej oddalając się od centrum, aż zaszliśmy do fajnego sklepiku spożywczego. Zapoznaliśmy się z cenami piwa i postanowiliśmy wracać do hotelu. Oczywiście nie muszę już chyba pisać, że w międzyczasie byliśmy zaczepiani przez osobników różnej maści i płci, pytających o nadchodzący mecz. Uzbrojeni w cenne wskazówki od Magdy wróciliśmy do naszej dzielnicy i dotarliśmy w końcu do hotelu, robiąc wcześniej „mega zakupy” w supersamie

. Po przybyciu na miejsce chłopaki postanowili trochę odpocząć, a ja ruszyłem na zwiedzanie najbliższej okolicy i wypytanie się o najlepszej drogi na stadion. Skończyło się tak, że po Marten (nasza dzielnica) woziła mnie samochodem pewna starsza Niemka i objaśniała drogę. Po chyba dwugodzinnej nieobecności wróciłem do pokoju, ale zastając tam widok śpiących kompanów wybrałem się na dalsze zwiedzanie dzielnicy. Z pomocą przechodniów odnalazłem lepszą drogę na stadion. Przybyłem ponownie do hotelu i musiałem zrobić małą rozróbę, bo chłopaki chyba na dobre pozasypiali. Przybraliśmy barwy bojowe i ruszyliśmy na podbój Westfalenstadion. Najpierw metrem do centrum, a później przesiadka i dalszy kurs na SIP. Kibiców było co niemiara. O tym, kiedy mamy wysiąść poinformował nas widok stadionu i rzeka fanów płynąca zewsząd. Krótka sesja fotograficzna, obowiązkowe zdjęcie z kibicami przeciwnej drużyny, wysłuchiwanie wzajemnie obraźliwych piosenek fanów obu drużyn umilało nam oczekiwanie na Adka, jego wujka i biletów. Pojawili się niedługo po nas, także zasiedliśmy na SIP jakieś pół godziny przed meczem. Mimio tego, że ja z T-Mackiem wiedzieliśmy czego się spodziewać po atmosferze w środku, to i tak ciary szły po plecach na widok naszej „świątyni” i atmosfery panującej w środku. Mecz jaki był każdy widział. Zagraliśmy słabo, a w dodatku nie ujrzeliśmy ani jednej bramki, chociaż doping jak zwykle był niesamowity. Na koniec naszych piłkarzy pożegnały gwizdy. Już zbieraliśmy się do wyjścia, kiedy pod Sudtribune podszedł nie kto inny jak Jan Koller we własnej osobie. Dostał gromkie brawa na stojąco, ukłonił się, podziękował. To było naprawdę piękne i niesamowite. Bardzo ociągaliśmy się z opuszczeniem stadionu. Skupiliśmy się na chodzeniu po tamtejszych sklepikach i obserwowaliśmy z góry płynącą żółtą rzekę kibiców. Po „odludnieniu” trybun postanowiłem na nie wrócić. I tak oto przeszliśmy na Sudtribune i dalej na sam dół, aż na poziom murawy. Oświetlone wnętrze stadionu wyglądało przepięknie. Pochodziliśmy jeszcze po różnych sektorach, pstryknęliśmy kilka fotek i podążyliśmy ku wyjściu. Na dole zastanowił mnie widok ludzi czekających na kogoś przy wyjściu obok parkingu wewnątrz stadionu. Adka wujek wyjaśnił, że oni czekają na piłkarzy, więc i my mimo późnej już pory postanowiliśmy poczekać…a nuż… Pożegnaliśmy się z Adkiem i jego wujkiem i już po około 10 minutach naszym oczom ukazał się…Derlon Buckley. I wtedy się zaczęło. Z różnych wyjść co jakiś czas wychodziły różne znane osobistości. Biegaliśmy od jednego wyjścia do drugiego, bijąc chyba rekordy szybkości na 100 metrów, ale zupełnie nie czuło się zmęczenia. Kogo spotkaliśmy zobaczycie zapewne na zdjęciach. Chłopaki też coś dopowiedzą. Wspomnę tylko, że dr Rauball zagadał do mnie, że chyba za dużo się objadłem, bo mi bardzo brzuch odstaje. Prawda była taka, że wypiąłem się do autografu na koszulce i w takiej oto miłej i wesołej atmosferze pan Rauball złożył swój autograf na mej koszulce oraz pozował do zdjęć. Podchodząc do Kuby machnąłem szalikiem Polski i przekazałem pozdrowienia od nas z kraju, za co bardzo podziękował. Zmęczeni gonitwami postanowiliśmy wrócić na metro i wtedy nastąpiło bardzo traumatyczne przeżycie

. Kolejka, która nas wiozła na Marten zakończyła swój bieg w sąsiedniej dzielnicy, gdyż był to jej ostatni kurs, a obok znajdowała się zajezdnia (komunikat
Endstellen chyba będzie nam się śnił po nocach). Chcąc, nie chcąc musieliśmy wracać do hotelu z buta. I tak zaczęliśmy błądzić o północy po Dortmundzie. Wreszcie znaleźliśmy bardzo długą ulicę prowadzącą na naszą dzielnicę. Szliśmy nią chyba z godzinę, zaliczając po drodze turecki bar. Najedzeni i ogrzani wróciliśmy na drogę i po kolejnej pół godzinie marszu znaleźliśmy się……ponownie w centrum

. Lekko zdenerwowani siedliśmy na ławce, bo nogi zaczęły pomału odmawiać nam posłuszeństwa. Tam odganialiśmy się od ludzi, którzy co chwila pytali się nas o jakieś dobre kluby w mieście, jakbyśmy wyglądali na jakiś całodobowy punkt informacyjny. W międzyczasie słyszeliśmy dobiegające gdzieś z dala okrzyki „Ku***a mać” i od razu poczuliśmy się bardzo swojsko. Miło było też oglądać wyścigi małych pojazdów do sprzątania ulic. W końcu zbliżała się godzina 4. rano, więc zgodnie z uwagami T-Maca przemarznięci i nieziemsko zmęczeni udaliśmy się do metra na pierwszą kolejkę. Taką jeżdżącą po torach, a nie tej spirytystycznej. A tam okazało się, że na upragniony pierwszy poranny kurs będziemy musieli zaczekać jeszcze…półtorej godziny. Ja bez zastanowienia położyłem się na pierwszą lepszą ławkę i zasnąłem. Także dopiero o 6. rano w sobotę zlądowaliśmy do hotelu. Ile rymowanek i piosenek oraz ciętych, a zarazem śmieznych komentarzy piętnujących naszą tamtejszą sytuację ułożyliśmy zabijając w ten sposób dłużący się czas, tego zliczyć już nie mogłem. Powrót do pokoju i szybka gorąca kąpiel uratowała nam życie. Spaliśmy do 13.20, omijając fundowane przez hotel śniadanie i trening naszych zawodników. Zresztą zdjęcia i autografy już mieliśmy, więc trening odłożyliśmy na następny przyjazd. Po krótkim odświeżeniu udaliśmy się pod SIP, gdzie bardzo dokładnie przebadaliśmy murawę na
Rote Erde, posiedzieliśmy trochę na ławcę ze świetnym widokiem na stadion główny, porobiliśmy trochę zdjęć i udaliśmy się do centrum. Oczywiście metrem, do którego mieliśmy lekki uraz. W tamtejszym fan shopie spotkaliśmy Kruskę. Słysząc nasze rozmowy podczas robienia fotek Marc zapytał się, czy aby nie jesteśmy z Polski. Po tym sympatycznym spotkaniu z nie mniej sympatycznym Kruską udaliśmy się na kebaba, którego skonsumowaliśmy oczywiście przed kościołem. Gdy głód został zaspokojony poszliśmy do wspomnianego wcześniej sklepiku na uboczu centrum po Kroneny. T-Mac tak rozgadał się z panią ekspedientką, że ja z Miniem skręcaliśmy się ze śmiechu słysząc po raz setny arkową odpowiedź przy ladzie :-
Tak, ja. Obładowani jak wielbłądy wróciliśmy do hotelu i zrobiliśmy badzo skromną imprezę

. Pomiędzy wypijanymi kolejnymi butelkami piwa poszliśmy na coś ciężkostrawnego do okolicznych barów. T-Mac oznaczył gdzieniegdzie granice swego terytorium. Po bardzo fajnie spędzonej nocy poszliśmy w końcu na śniadanie do hotelowej restauracji, a zaraz po nim małe pakowanko, sprzątanie i chyba najmniej sympatyczny moment, czyli powrót. Z ciężkim sercem żegnaliśmy Dortmund, ale jednocześnie byliśmy bardzo zadowoleni z tegorocznego w nim pobytu. Takiego majowego weekendu nie spędziłem jeszcze nigdy. Wyjazd przerósł moje oczekiwania i czuję się spełniony nie na 100, ale na 120 %, a myślę, że koledzy stwierdzą podobnie. Mimo tego bezbramkowego i słabego widowiska. Naprawdę będę długo pamiętał tę wycieczkę i już nie mogę doczekać się zdjęć. Do większości T-Mac pewnie dorzuci krótki komentarz, żeby było wiadomo, której części opowieści dotyczy. Zresztą chłopaki pewnie dopiszą to, czego ja zapomniałem lub pominąłem oraz przedstawią swój punkt widzenia na dane sytuacje. Pozdrowienia dla wszystkich kibiców!